wtorek, 29 listopada 2011

Pąsowe zaklęcie. Dulce de Membrillo. TU I TAM nr 17.



Jest jak Kopciuszek.
Albo brzydkie kaczątko.
Niezgrabna. Żółta. Opasła.  
Tu i ówdzie pokryta meszkiem.
Uparcie twarda. Pełna pestek.
Rzadko trafia na salony. 
Częściej marznie porzucona w ogrodzie.
Niesłusznie. Wystarczy odrzucić pozory.
Poświęcić jej czas, serce i cierpliwość.
Niezgrabny Kopciuszek, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, nabierze pięknego pąsowego koloru i zamieni się w prawdziwą damę.
Ma na imię pigwa i niedawno była honorowym gościem w naszych kuchniach, Amber i mojej.
Zobaczcie jak skończyło się to wyjątkowe spotkanie. 
Ciekawa jestem, czy tym razem z Amber użyłyśmy tego samego zaklęcia....


Cichy chrobot śrubki.
Zgrzyt zębatki.
Sekunda, dwie, trzy...
Zwrot w tył i 60 minut ginie w jednym szybkim obrocie. 
Wskazówki niewzruszone kroczą dalej, jakby nic się nie stało.


Będą tak stukać obcasami aż do lata. 
Wtedy przyjdzie pora na salto do przodu. 
I wyrównamy rachunki. 
Odzyskamy godzinę, którą nam właśnie odebrano razem ze światłem. 


"Od tygodni przebywamy w tym dziwnym świecie, w którym światło nie ma sił. Czai się po kątach, próbuje oderwać od powierzchni rzeczy, ale przedmioty są jak namagnetyzowane. Wessały nie tylko blask. Same też powoli znikają, zmniejszają się, zapadają w siebie. W środku dnia trzeba zapalać lampkę, by je odnaleźć.  


(...) Z powietrza zniknęły wszystkie drobiny blasku. Pejzaż tkwił wprawdzie na swoim miejscu, lecz barwy zbliżały się do siebie i całość świata mieściła się między czernią a ciężką zielenią." 


Trudny czas.
Po lśniącej złotem jesieni, koniec listopada zamienia się w złodzieja. Kradnie kolory, czas i energię. 
Nie łatwo się żyje po takiej stracie, choć życie pędzi do przodu i nie pozwala na postój.


Ale ja chcę się zatrzymać. Muszę.
Nie potrafię nabrać tempa w bezbarwności.
Na przekór wszystkiemu, pod prąd i wbrew wskazówkom zatrzymuję się.


Mój zegar, schowany w głowie, nie tyka głośno. 
Jest cichy i nigdzie się nie spieszy. 
Miarą są myśli i słowa. 
Długo się ładuje. Często psuje mu się budzik i trzeba wiele wysiłku, by go nakręcić i by ruszył nieco do przodu z nadzieją, że będzie też kompasem i wskaże właściwą drogę.


Z szarości do koloru. 
Z nijakości do wyjątkowości. 
Czekam na kolory.
Chcę by świat nabrał rumieńców, takich pąsowych.


Wierzę, że w tej bezbarwności kryją się kolory. Potrzeba jedynie odrobinę magii, by je odnaleźć. Zamienić Kopciuszka w Królewnę. 
Nie w bajce. W kuchni. 
Tu magia i czary sięgają zenitu.


Tym razem zaklęcie brzmiało Dulce de Membrillo i zamieniło niezgrabną pigwę w niebywale pyszną, aromatyczną galaretkę,  w dodatku całą w pąsach.


Szarość za oknem zamieniam w czystą biel cukru. Zanurzam w nim pąsowe kwadraty. Kolory kontrastują, dodają energii, pobudzają wyobraźnię. Widzę skrzący śnieg i pąsowe policzki. Zegar myśli zaczyna pędzić ku świętom. Takim zaśnieżonym i rumianym od szczęścia.


W pąsowym kolorze rozpoczynam Adwent. Wierzę, że każdy dzień, jak okienko adwentowego kalendarza, będzie krył nie tylko niespodziankę, ale przede wszystkim wskazówkę, która doprowadzi mnie do świąt wyjątkowo radosną i pełną spełnionej nadziei drogą.

Życzę Wam, abyśmy się na tej drodze spotkali. 
I pamiętajcie, że w każdej szarości można odnaleźć kolor...


Dulce de Membrillo to galaretka z owoców pigwy. Jest bardzo słodka i gęsta. Jej intensywny głęboki kolor to zasługa długiego gotowania z cukrem. Membrillo to tradycyjny hiszpański przysmak, najczęściej podawana z serem Manchego lub innymi serami o ostrym, wyrazistym smaku. Ten duet smakuje wybornie i jest doskonałym pomysłem na tapas. 


Innym sposobem na podanie membrillo jest krojenie na małe kwadraty i obtoczenie w cukrze. W tej formie można podawać ją do herbaty lub po prostu podgryzać, gdy mamy ochotę na coś słodkiego.


Można też kroić ją na cienkie plasterki i zapiekać na tostach lub układać na kanapkach albo użyć jako nadzienia np. do drożdżowych rogalików. Próbowałam każdej wersji i wszystkie są doskonałe.


MEMBRILLO

1 kg pigwy (tylko tyle udało mi się zdobyć)
cukru tyle, ile waży pigwa po ugotowaniu i przetarciu
sok z 1-2 cytryn

Owoce pigwy należy oczyścić z meszku, a następnie pokroić na ćwiartki. Przełożyć do garnka i zalać wodą - powinna zakrywać owoce. Trzymać na średnim ogniu aż do zagotowania, a potem na mniejszym przez ok. 1-1,5 godziny, aż stanie się miękka. Zdjęć z ognia, odcedzić i przetrzeć przez sito.
Otrzymany przecier zważyć i dodać do niego taką samą ilość cukru. Wstawić ponownie na mały ogień i gotować przez ok. 1,5 godziny, co chwilę mieszając. W trakcie dodać sok z cytryny. Powstanie marmolada, którą należy przełożyć do wyłożonej papierem do pieczenia formy i równo rozsmarować.


Wstawić do piekarnika nagrzanego do temperatury 50 stopni i suszyć przez ok. 3 godziny - można nieco dłużej lub krócej, wszystko zależy od tego, jak bardzo twardą chcemy galaretkę. 
Wyjąć z piekarnika i dokładnie wystudzić. Można pokroić na większe kawałki i przechowywać w lodówce lub od razu obtoczyć w cukrze. Tak przygotowaną galaretkę również przechowujemy w lodówce.


A. Stasiuk, DUKLA, fragmenty opowiadania Deszcz, wyd. Czarne, 1997
**  Wiele cennych informacji na temat pigwy i pigwowca znajdziecie u Atrii na jej blogu (klik) 
*** przepis na membrillo to wypadkowa wielu, jakie znalazłam w internecie

piątek, 18 listopada 2011

Rumieńce we mgle. Późne śniadanie z jabłkami, imbirem i rozmarynem.




Wczesny poranek.
W kolorze mleka.
Rozlało się wszędzie, za oknem. 
Świat zniknął bez uprzedzenia. 
Ukrył we mgle, jak kotara zakryła wszystko. 
Wpatruję się, by go odnaleźć. 


Zza ściany bieli wyłaniają się niespodziewanie oczy. 
Patrzą na mnie duże, żółte i zagubione, jakby pytały o drogę, która też zniknęła. 
Oczy błądzących samochodów rozglądają się powoli, a potem znów znikają. 


Dziwne uczucie. 
Choć wiem, że tam, pod bielą mgły, wszystko jest tak, jak było zanim zasnęłam, czuję dziwny niepokój. 
Szukam potwierdzenia, choć małego dowodu, że tak jest. 
Tęsknię za horyzontem. 


Dom jeszcze śpi, choć otwarte szeroko oczy okien od kwadransu wypatrują świata. 
Na darmo. 
Teraz wzrok ma tylko pamięć, która z zamkniętymi oczyma widzi wszystko nadal wyraźnie i kolorowo. 
Nie lubię mgły. We mgle się gubię.
Nie chcę zaczynać dnia zagubieniem. 


Stoję więc i czekam na znak. 
Dostrzegam w końcu jabłoń z rumianymi od surowego powietrza jabłkami. 
Schodzę do ogrodu, żeby ich dotknąć - złapać świat za policzek. 


Na tle mlecznej ściany, która stanęła przede mną jabłoń wygląda jak obraz, jabłka jak malowane.
Zrywam kilka, otulam dłońmi. 
Ten dotyk jest pełen nadziei, która szepce, że za jabłonią dalej stoją brzozy, malinowy zagajnik, stara śliwa i orzech. 


Ale nie chcę ich teraz szukać. Samotność we mgle napawa nie strachem. Wiem, że jeśli zrobię jeszcze jeden, dwa kroki do przodu, mgła zasłoni dom i kiedy się odwrócę nie będę go widzieć. Nie chcę tego. 


Zawsze na horyzoncie muszę widzieć dom, to mój najcenniejszy drogowskaz. 
Wracam więc szybko z rumianym dowodem życia - pięknymi, rubinowymi jabłkami i z wielkim pragnieniem, by przepędzić mgłę. 
I surowe zimno, które wraz z nią nadeszło. 


Obrażona kawa stoi w kącie. W takie dni, jak ten, sięgam po nią coraz rzadziej. Bardziej z sentymentu, jakbym miała wyrzuty sumienia, że nie pijam jej już tak często. 
Ale to czas herbat, zielonych i czerwonych. Pachnących imbirem, pigwą, miodem. 
Na ulubionej tacy kładę dzbanek. Obok stawiam ulubioną filiżankę.


Lubię ten widok. Najbardziej wtedy, gdy mogę wtopić się w tło i stać się jego częścią.
Fotel. Kominek. Stolik z tacą. Dzbanek z herbatą. I ciasto. Tu nic nie znika we mgle, choć lubię, gdy wieczorem kolory zmienia i podkreśla jedynie światło świec. 


Łyk herbaty ogrzewa. Czuję jak ciepło rozchodzi się powoli po ciele. Aromat pigwy jest subtelny, ale tak cudownie wonny, że pochylam się nisko nad filiżanką, by chłonąć go jak najwięcej. 


Tworzy idealne tło do ciasta. Chlebek imbirowy ze znalezionymi we mgle jabłkami pięknie pachnie korzeniami. Otwieram słoik jabłkowego musu, który dzięki rozmarynowi zyskał wyjątkowy, jesienny smak. 


Późne śniadanie. Z mgłą za oknem. Z ciepłą herbatą. Imbirowym chlebkiem. Jabłkowym musem. Rozgrzewa od środka, tam gdzie ukryła się zziębnięta i pełna niepokoju dusza. 
Przywraca równowagę. Dodaje energii, cudownie i aromatycznie wypełnia czas. 


A mgła? Mgła opadnie, gdy wstanę zaparzyć kolejny dzbanek herbaty i uwolnić z pergaminu następny chlebek. I znów odnajdę mój szkic z horyzontem, ten za rubinową jabłonią. 


A jak Wy czekacie aż opadnie mgła?

MUS JABŁKOWY Z ROZMARYNEM 
Mus jest idealnym "smarowidłem" do ciast korzennych, imbirowych oraz do naleśników. Może być też wspaniałym pomysłem na świąteczny upominek. 

10 jabłek, obranych i wypestkowanych
3 laski cynamonu
1/2 filiżanki cydru jabłkowego
1/4 filiżanki miodu
3 średnie gałązki rozmarynu


Wszystkie składniki umieścić w garnku i ustawić na dość dużym ogniu. Doprowadzić do wrzenia i trzymać na średnim ogniu przez 45 minut, od czasu do czasu mieszając. Usunąć gałązki rozmarynu (można zostawić kilka listków) oraz laski cynamonu. Zdjąć z ognia. Przelać do blendera i dokładnie zmiksować. 


Przelać do żaroodpornego naczynia i wstawić do piekarnika nagrzanego do temperatury 140 stopni na 2 godziny lub do momentu aż wystarczająco zgęstnieję. Piec bez przykrycia od czasu do czasu mieszając. Po tym czasie wyjąć z piekarnika, przelać do słoiczków.  Mus należy spożyć do tygodnia czasu od upieczenia lub pasteryzować, wówczas będzie można przetrzymać go dłużej.


CHLEBKI IMBIROWO-JABŁKOWE
/składniki na 6 mini-chlebków/

Chlebek jest niezwykle aromatyczny, wilgotny od jabłek i rozgrzewający dzięki imbirowi. Najlepiej smakuje następnego dnia. Zapakowany, może być wspaniałym słodkim podarunkiem dla bliskiej osoby, która zaprosi Was na filiżankę herbaty. 


1/2 filiżanki miękkiego masła
3/4 filiżanki cukru
2 duże jajka
1/4 filiżanki melasy
1/4 filiżanki świeżo utartego imbiru /zastąpiłam krojonym w dość duże kawałki kandyzowanym imbirem/ 
1/2 filiżanki maślanki
1 i 3/4 filiżanki mąki
3/4 łyżeczki soli
3/4 łyżeczki sody oczyszczonej
1 łyżeczka przyprawy piernikowej
1 i 3/4 filiżanki obranych i pokrojonych w drobne kawałki jabłek


Foremki do mini-keksówek natłuścić lub wyłożyć papierem do pieczenia.  Masło utrzeć z cukrem na puszystą masą. Dodać melasę, jajka i imbir, a następnie stopniowo dosypywać mąkę zmieszaną z sodą i solą. Na końcu wlać maślankę i wmieszać jabłka. Wstawić do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 stopni i piec ok. 30 minut.

*  przepis na chlebek imbirowy cytują wraz z moimi zmianami za tą stroną (klik). 

niedziela, 13 listopada 2011

Zakochałam się. W Pizookie. Teraz kolej na Was.



Jest gruboskórny.
To fakt. 
Ale jedynie powierzchownie, zwłaszcza, że dla mnie liczy się głównie wnętrze. 
No i jego włoska natura.


To miłość jeszcze z lat dziecięcych. Przedstawiła nam sobie Babcia. 
Opowiadała, jak wielkie ma dla mnie znaczenie ta znajomość i jak bardzo należy szanować jego pochodzenie. 
Jak wszystkie słowa Babci, wzięłam to sobie do serca i po pierwszym spotkaniu od razu go pokochałam.


Od tamtej pory nie było właściwie tygodnia, żebyśmy się nie spotkali. Pora i miejsce bywają różne, ale to nie odbiera smaku tym spotkaniom. 
Zdarzało mu się wchodzić w związki, które nie zawsze akceptowałam, ale i ja nie raz ulegałam pewnym pokusom. Bo jak przepuścić takim typom jak brownie, creme caramel czy solony karmel?!


Ale miłość nie jedno ma imię i mój gruboskórny typ doskonale to rozumie. 
W końcu to twarda sztuka. Potrzeba silnych ramion dziadka, żeby go rozłupać. 
Potem kruszeje i jest już cały mój. 
Orzech, oczywiście!


Miłość od pierwszego ugryzienia. Pociągający w każdym wcieleniu. 
W lodach, czekoladzie, cieście, rogalikach. 
W surówce z selera, w terrinie. 
W duecie z jabłkiem. W zmysłowym trójkącie z gruszką i rokpolem.
I oczywiście solo.
Takim go poznałam i pokochałam, za sprawą Babci.


Wierzyła w jego moc i gdy wracałam ze szkoły zawsze czekała na mnie miseczka orzechów. 
"Na rozum", jak powiadała Babcia. 
I ja ten rozum dla orzecha zupełnie postradałam.
Nie ukrywam, że jego kuzynostwo też jest pociągające, bo taki pekan czy laskowy potrafi zawrócić w głowie, ale to do włoskiego mam prawdziwą słabość. 


Pewne jest, że wybierając lody zawsze poproszę o gałkę orzechową, a zamawiając ciasto w kawiarni wybór padnie na to, które jest z orzechami. Z bombonierki najpierw znikają czekoladki z nadzieniem orzechowym, a skrytka z likierem orzechowym to jedna z pilniej strzeżonych przeze mnie tajemnic.


Orzechowym pokusom ulegam niemal na każdym kroku. Wędrując pewnego razu jedną z wirtualnych uliczek zobaczyłam go w zupełnie nowym i jakże pociągającym wcieleniu. Zachwytu nie była nawet w stanie rozwiać niezbyt romantyczna nazwa Pizookie. Ale przecież nie o nazwę chodzi , choć przyznam, że ucieszyłaby mnie świadomość, że ma drugie, ładniejsze imię.


Czym zatem jest Pizookie i co mnie w nim tak rozkochało? Swoją nazwę, jak część z Was pewnie się domyśla, zawdzięcza połączeniu słów pizza i cookie. Pomysłodawcą Pizookie jest amerykańska sieć restauracyjna BJ's Restaurants and Brewery, która jako pierwsza przygotowała ciastko z białą czekoladą i orzechami makademia zapieczone w miniaturowej formie na pizzę i podała je na ciepło z gałką lodów waniliowych.


Deser szybko zyskał zasłużoną popularność  i zaczęto przygotowywać go z innymi rodzajami orzechów oraz chipsami czekoladowymi. Dziś Pizookie ma swoją stronę na Facebooku  (klik) z imponującą liczbą ponad 91000 fanów.


Nic a nic mnie ta popularność nie dziwi, choć zastanawia mnie dlaczego jak dotąd nie znalazłam Pizookie w żadnym z polskich lokali - a może się mylę? 


Zapiekane w indywidualnych foremkach maślane ciastko ze szczodrą porcją orzechów i czekolady i zniewalająco mięciutkim, ciągnącym środkiem, w towarzystwie pysznych lodów, mogłoby z pewnością zdystansować powszechnie królujące w karcie deserów tiramisu czy nie zawsze właściwie przygotowany creme brulee. U mnie już zajmuje czołowe miejsce na liście ulubionych deserów. 


Odmian i wersji Pizookie jest wiele, ale łączy je podstawowa zasada - ciastko podajemy lekko niedopieczone, dzięki czemu możemy się delektować wspaniałym ciągnącym czekoladowo-orzechowym wnętrzem. W przepisie, z którego korzystałam (klik) zamieniłam pekany na moje ulubione orzechy włoskie. 
W Pizookie się zakochałam i jestem niemal pewna, że wielu z Was poczuje to samo!


PIZOOKIE
/ składniki na 8 ciastek zapiekanych w foremkach o średnicy ok. 9 cm/ 

1,5 szklanki mąki
1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
1/4 łyżeczki soli
3/4 szklanki brązowego cukru
1/2 szklanki masła
1 jajko w temperaturze pokojowej
1 łyżeczka esencji waniliowej
3/4 szklanki chipsów czekoladowych lub posiekanej gorzkiej czekolady
1/3 szklanki orzechów (użyłam włoskich, ale mogą być inne, np. pekany)
lody waniliowe


Masło stopić na średnim ogniu i dalej trzymać do zrumienienia.  Mieszać do momentu aż nabierze ładnego karmelowego koloru i zacznie wydzielać lekko orzechowy aromat.Natychmiast ściągnąć z ognia, inaczej się przypali. 


Przelać do miksera, dodać cukier i zmiksować. Następnie dodać jajko i wanilię i również dokładnie zmiksować. Powoli wmieszać mąkę z sodą i solą. Na koniec dodać orzechy i chipsy czekoladowe. Zagnieść na jednolitą masę. 


Foremki do zapiekania natłuścić i przełożyć do nich równe porcje ciasta. Palcami rozprowadzić równomiernie w foremkach i wstawić do piekarnika nagrzanego do temperatury 180 stopni. Zapiekać przez ok. 8 minut, do momentu aż brzegi się zetną i lekko zrumienią, a środek będzie nadal  niedopieczony.
Jeszcze ciepłe podawać z gałką lodów waniliowych. Pyszności!!!


Przepis dedykuję mojej ulubionej Orzechowej Akcji




Drukuj przepis

LinkWithin

Related Posts with Thumbnails